Dookoła Iberii

Do Lizbony dotarliśmy przed 11 naszego czasu. W portugalskim Airbusie potraktowano nas nawet symbolicznym lunchem. Próbowaliśmy się dostać na plac Dos Restauradoros (co wcale nie oznacza knajpiarzy) lecz pan kierowca zdecydowanym ruchem wygonił nas z miejskiego autobusu nr 44 z racji nadmiernych rozmiarów bagażu. Musieliśmy się udać do zdecydowanie droższego AeroBusa,(ale nie tego latającego) jak się okazuje specjalnie przystosowanego do wielkich ładunków. Dość łatwo odnaleźliśmy ukryty na piętrze hostel nazywający się, nomen-omen Kitch. Wieści o przybyciu Roztocza do mariny Alcantara też do nas dotarły i okazało się, że z powodu niegodziwego terminu odlotu samolotu do Warszawy jacht wypadałoby przejąć w środku nocy z piątku na sobotę. Zobaczymy, co z tego wyniknie, na razie czekamy by skwar zelżał i pozwolił choć po części zwiedzić miasto. Tymczasem, cieszcie się widokiem pomnika owych "restauratorów"
Pierwsza doba
Jeszcze ostatni prysznic po upalnym dniu w Lizbonie, późny obiad i ruszamy. Wiatr sam odpycha nas od kei i mijając zwodzony most żegnamy się z Doca Alcantara oraz z Lizboną w ogólności. W rozlewiskach Tagu wieje żwawy wiatr z północnego zachodu więc stawiamy podwójnie zarefowanego grota i kliwer co daje nam dobre 10 węzłów. Szerokim łukiem mijamy ławicę De st. Antonio i odpadamy do pełnego baksztagu. Długo to dobre jednak nie trwa, bo wiatr słabnie i prędkość spada d 2 na nawet 1 węzła. Ponieważ prognoza pogody nie przewiduje niespodzianek, rozrefowujemy wielkiego grota. Szybkość natychmiast rośnie do przyzwoitych 5 węzłów. Wiatr systematycznie rośnie i po północy ten zestaw żagli okazuje się za dobry. Wprawdzie 10 węzłów robi wrażenie, ale trudno utrzymać kurs. Refowanie w nocy z załogą w pierwszy dzień rejsu wydaje mi się zbytnim wyzwaniem więc po prostu zwalamy grota, nie bez pewnego hardcoru. Do rana wiatr słabnie nieco ale i tak wystarcza na 6 węzłów. Śniadanie już na stole a do Cabo san Vincente już tylko 40 mil.
Portimao
Cabo San Vincente mijamy o 1525. Słonko i silny wiatr gonią nas na samym kliwrze 6 do 8 węzłów. Marina w Lagos obiecuje głębokość do 3 metrów, co dla naszego jachtu wydaje się na styk. Decydujemy się na Portimao, gdzie wypasiona marina zapewnia wszelkie usługi. Niestety – za 100 euro, nie wspominając o kaucji za kartę wstępu do toalet. Prawdziwe Portimao leży parę kilometrów w górę rzeki a to co leży na zachód od mariny nazywa się Praia da Rocha. Wypasione i bezstylowe miasto hoteli i pensjonatów oraz, zgodnie z nazwą, olbrzymia plaża. Prognoza pogody zapowiada lekkie wiatry z północnego zachodu a i temperatury bez szaleństw w żadną stronę. Odpływ zaczyna się po 1800. i wtedy zamierzamy opuścić Portugalię. Żadne porty w okolicy nie są dostatecznie głębokie dla naszego jachtu. Wszystkie śmiecie i karta do toalety oddane dopiero koło 21 więc oddajemy również cumy i w drogę. Wiatr żwawy z westu, zatem stawiamy kliwra jeszcze na rzece. Przed nami 115 mil do Kadyksu.
Kadyks
Wieczorne chmury rozeszły się bez śladu. Wiatr ustatkował się na 3 do 4 płyniemy więc spokojnym baksztagiem. Załoga leniwie wyleguje się na pokładzie i tylko Słonik zawodzi za steram urywki swoich wersji znanych piosenek. Przed nami piętrzą się nad lądem cumulusy, przypominając miejsce do którego płyniemy. Portugalską banderkę wymienia pod salingiem hiszpańska. Pod kliwrem, kawałkiem grota i bezanem Roztocze majestatycznie sunie swoje 5, 6 a czasem 7 węzłów. Po zachodzie słońca wiatr gaśnie więc ostatnie kilkanaście mil przebywamy na silniku, co doskonale poprawia kondycję akumulatorów. Do Puerto America wpływamy po omacku dopiero o 0245. Rano okazuje się, że nasz jacht jest zbyt długi dla tego portu i łaskawie pozwalają nam zostać do popołudnia. Po obiadku na mieście przenosimy się do poleconego nam Puerto de Santa Maria. Wbrew mapie, głębokości są tu jednak niepokojące, bo przy wysokiej wodzie mamy zaledwie metr zapasu. Rejterujemy do Puerto Cherry. Recepcja działa tu od 8 do 21 więc spóźniamy się, by dostać kody do pryszniców.
Do Gibraltaru
Z Porto Sherry żegnamy się wieczorem po wizycie na plaży. Nadal nie znaleźliśmy marokańskiej banderki, więc celem kolejnego etapu będzie Gibraltar. Lekki wiatr z zachodu zmusza nas do halsowania dookoła Baja de Cadiz. W środku nocy pada zupełnie i zmusza do przeproszenia się z silnikiem. Dopiero rano pojawia się powiew z południa. Na horyzoncie pojawia się najpierw przylądek Trafalgar, potem Tarifa i wreszcie słynna Skała zamykająca zatokę Gibraltarską. Do mariny Alcaidesa wchodzimy dopiero po 17. Starcza jeszcze czasu na wizytę w mieście i tapas na kolację. Niestety, w międzyczasie, cumujący obok jacht wyłamuje nam stójkę relingu. Niedzielę spędzamy na wycieczce po Gibraltarze oraz naprawianie wyłamanej stójki relingu. Praca okazuje się dość skomplikowana i ciągnie się aż do 21 co przekreśla możliwość wyjścia na noc – biuro mariny, w którym musimy się rozliczyć za postój zamykają o 20. Więc trochę rozrywkowa kolacja i spać.
Ceuta
Z Alcaidesy mieliśmy wystartować o 8 rano ale, oczywiście, nie udało się tego zrobić przed 9. Wieje żwawo z zachodu więc stawiamy grota z dwoma refami i mały kliwer. Kiedy już wyjechaliśmy z fasonem z mariny, wiatr odmawia współpracy. Znowu silnik, kiedy jednak wynurzamy się z zatoki pojawia się znowu, podnosząc spienioną, stromą falę. Z trudem udaje się utrzymać kurs 180 prowadzący prosto do Ceuty. Nie będziemy się kopać z koniem – niech będzie Ceuta. W marinie Hercules już czeka na nas z mooringiem wywołany przez radio marinero. Miasto bez specjalnych turystycznych atrakcji. Wybieramy się na plażę a następnie burzliwa debata na temat sposobu dotarcia do Tangeru. Staje na próbie dopłynięcia tam jachtem. Trudność polega na tym, że większość cieśniny zajmuje strefa rozgraniczenia ruchu, po której nie wolno halsować a nadal panuje tu wiatr od Atlantyku, czyli Vandaval. Zobaczymy, W nocy poruszenie na sąsiadującym z nami posterunku Guardia Civil. Panowie w pośpiechu ładują się do motorówki i wypływają w morze. Za chwilę dołączają radiowozami posiłki. Motorówka wraca, przywożąc trzech czarnoskórych dżentelmenów, którzy najpierw zostają rozebrani do naga a następnie, już po powtórnym przyodzianiu, odwiezieni do miasta. Jak widać, ciąg do cywilizacji białego człowieka jest tu silny. Ciekawe ilu się to udaje.
Tanger czyli Alcaidesa
Z Ceutą żegnamy się o 1000. Wiatr początkowo słaby z zachodu po krótkim czasie słabnie co zdejmuje z nas problem halsowania. Po krótkim czasie napotykamy marokański patrolowiec, który domaga się zatrzymania do kontroli. Do burty dobija po chwili ponton z trzema marynarzami z których najważniejszy wchodzi na pokład. Kontrola jest co najmniej powierzchowna i jedynym problemem jest brak znajomości angielskiego u przystojnego pogranicznika. W międzyczasie rusza zapowiadany levanter i decydujemy się na postawienie blistera, Gdy wielki, kolorowy żagiel wykwita przed nami szybko nabieramy prędkości i Tanger już koło 18 staje przed nami. Niestety, blister z zablokowanym fałem również uparcie stoi i zaczyna się dwugodzinna bitwa o jego zrzucenie. Dopiero wysłanie Kucka na maszt pozwala żagiel zrzucić. Teraz zaczyna się problem cumowania. Kuszący wolny pływający pomost okazuje się dla nas zakazany. Wewnętrzny port w którym tłoczy się trochę małych jachtów i motorówek jest dla nas zbyt płytki, zresztą i tak miejsca w nim brak. Pozostaje odwrót. Wiatr z północnego zachodu pozwala żeglować w poprzek cieśniny. Wkrótce okazuje się jednak, że jakkolwiek cała nieomal cieśnina zajęta jest strefą rozgraniczenia ruchu, rybacy marokańscy całą nieomal jej szerokość zastawiają pływającymi sieciami. Zawiły slalom wyprowadza nas pod hiszpański brzeg. Dopiero tutaj można rozpocząć żeglowanie na wschód. O 6 rano docieramy wreszcie do niedawno odwiedzonej mariny Alcaidesa w La Linea de Concepcion. Panienka w Recepcji komentuje naszą nieudaną wizytę w Tangerze, że właściwie to mieliśmy szczęście, bo z tymi Marokańczykami to mielibyśmy kłopoty. No to prysznic i spać. Jeszcze dodatkowe zakupy, gruntowne porządki na jachcie, jeszcze jeden prysznic, dobranie paliwa i koło 16 ruszamy w stronę Melilli.
Melilla
Lekki levanter daje nam 5 – 6 węzłów w niezłym, choć nie doskonałym dla naszych potrzeb kierunku. Załoga skupia się na podziwianiu baraszkującego wokół jachtu stada delfinów. Ja bardziej skupiam się na ominięciu licznych statków płynących w stronę cieśniny. Wieczorem wiatr cichnie, więc przepraszamy się z silnikiem, tym razem w optymalnym kierunku. W nocy radio przynosi gorączkowe rozmowy dotyczące wyłowionych na środku cieśniny rozbitków. Podejrzewam, że idzie o takich samych rozbitków jak ci z Ceuty. Dopiero koło południa następnego dnia wiatr nabiera tyle siły, że można postawić genuę i rozpędzić łódkę do 7 węzłów. Cały dzień w upale. Wieczorem zbliżamy się do cypla, na którym, ale od przeciwnej strony, położona jest Melilla. Ominięcie cypla zajęło nam kilka godzin więc do portu weszliśmy dopiero koło 4 rano. Na dodatek marinero podał nam skrzyżowane mooringi, co skończyło się zaplątaniem jednego z nich na śróbie. Kuba z Michałem dzielnie nurkując nie tylko odplątali mooring ale również kłąb plasikowej sieci – nie pamiętam byśmy po sieciach przejechali ale komuś się ewidentnie przytrafiło.
Benalmadena
Chciałem wyjść z Melilli na tyle wcześnie, żeby dało się przy dziennym świetle zobaczyć Los Farralones straszące koło cypla Tres Forcas ale jak zwykle okazało się to niewykonalne i ostatecznie opuściliśmy port o 21. Początkowo żwawy levanter pogonił nas na północ z godziwą szybkością, ale po minięciu przylądka i odłożeniu się na kurs do Benalmadeny zaczął spuszczać z tonu. W dzień podpieraliśmy się silnikiem, żeby leżące przed nami 100 mil przebyć na czas. Ten „naczas” wypadł dopiero o 1 w nocy. Wypatrywanie świateł nawigacyjnych na tle jarzącego się światłami miasta było prawdziwą kontrola stanu oczu i optyki na pokładzie. Pewną pomocą okazały się obwieszone światłami jak choinki jachty ustawicznie wożące gości na krótkie podróże morskie – na redę i z powrotem. Resztę nocy spędziliśmy przy recepcyjnej kei, bo dopiero po 9 otwarto biuro skąd dostaliśmy dyspozycje do zacumowania. Miejsce okazało się otoczone przez wypasione motorówy i wprowadzanie tam rufą Roztocza wymagało użycia łyżki do butów. Pan Wojteczek zarządził nader gruntowne sprzątanie jachtu, więc doszedłem do wniosku, że oddawanie go w takim stanie jest krzyczącym o pomstę do nieba marnotrawstwem. Niestety – zostałem przegłosowany i wieczorem sprzedałem Roztocze Jurkowi i jego szczątkowej załodze.
Zakończenie
Kuba z Królewną wynajęli nam mieszkanie na jedną noc. Mieszkanie było z założenia pięcioosobowe ale dodatkowo wyposażone w dwie kanapy urastało do rozmiaru siedmioosobowego. I tak mieszkało tam nas 11 osób, większość krótko, bo noc spędziła balując po malowniczych knajpach Benalmadeny. Następną noc spędziłem na lotnisku w Maladze, czekając na poranny samolot do Wrocławia, ale tego już do rejsu nie zaliczam. Generalnie potwierdziły się moje obawy, że lato jest wyjątkowo nieodpowiednim czasem ne żeglugę do Afryki.


[Rozmiar: 127407 bajtów]
Tutaj moja galeria zdjęć

Szukaj w mapie witryny