"Sudetami" do Kłajpedy

Pociąg z Lublina przychodzi do Gdyni o nieprzyzwoicie wczesnej godzinie więc leniwie wędruję do portu z wielką torbą na ramieniu. Załoga z Warszawy będzie dopiero koło południa, więc nie ma się do czego spieszyć. Okazuje się jednak, że dwa cartery z proporcami Skauta pod salingiem stoją na końcu pływającego pomostu i nawet ktoś jest na pokładzie żywy i przytomny. Zostawiam więc lekko zdziwionym żeglarzom bagaż na pokładzie "Sudetów" i wracam do miasta na śniadanie. Po powrocie pytam o kapitana. Jest na "Vendavalu", pada odpowiedź. Na "Vendavalu" kapitan jest, ale ich własny. Kapitan "Sudetów" zabrał manatki i zniknął bez śladu. Zabieram się więc wraz z zalążkiem nowej załogi do przyjmowania jachtu. Po długich poszukiwaniach znajduję spis wyposażenie i zaczynamy jego sprawdzanie, czasem z marnym skutkiem. Są trzy zestawy niemieckich map jachtowych, obejmujących zachodni Bałtyk i cieśniny - na temat wschodniego Bałtyku nic. Dzwoni Kubryk, że kapitan "Vendavala" ma dla mnie kupione mapy. Dokładnie jedną - generalkę. Nieźle się zapowiada. Będziemy nawigować w sposób, przed którym Kuliński surowo przestrzega - według jego przewodnika. Z innych wynalazków, znajduję w swojej koi antenę od UKF-ki. Można się spodziewać, że jej zasięg będzie mocno ograniczony. Zjawia się reszta załogi, wyrusza ekipa po prowiant a ja próbuję ożywić martwy stoper. Wreszcie zniechęcony kupuję nowy - też niezbyt długo pożyje. Jeszcze woda, paliwo i ruszamy na Hel. Na Helu jest wekendowa sytuacja, ale dwa Cartery jeszcze się mieszczą. Wieczorem fraternizacja obu załóg, rano ostatnie zakupy i po odprawie ruszamy w drogę. Niestety, wiatr, który z rana był całkiem świeży, im bliżej południa, tym słabszy. Gdy po minięciu "kardynałki" stawiamy żagle i gasimy silnik, okazuje się, że należy się uzbroić w cierpliwoć. Tymczasem "Vendaval" nie rezygnuje z silnika i wkrótce znika w sinej dali. Zgodnie z przewidywaniem, połączenie UKF sięga tylko rzutu beretem. Wieczorem wiatr jednak się pojawia i pomaleńku zaczynamy żeglować na północ. Moja załoga, w nadzieji spotkania żaglowców z "Cutty Sark Race" wpatruje się pilnie we wszystko co białe na horyzoncie. Gdy wybuchają okrzyki entuzjazmu, jestem cokolwiek sceptyczny i słusznie, bo białe okazuje się wystającymi z za horyzontu nadbudówkami statków, stojących na redzie Kłajpedy. Wkrótce odsłaniają się budynki wokół wejścia do zalewu. Z pewną taką nieśmiałością wywołuję "Traffic port controll" i ku mojemu zdziwieniu łączność jest całkiem dobra w obie strony. Widać wystarczy aby jedna z anten była sensownie umieszczona. Wewnątrz portu czeka na nas motorówka straży granicznej aby pokazać zmienione ostatnio miejsce odpraw. Jest teraz schowane w głębokim basenie, doskonale osłoniętym od wiatru i fali. Panowie ze Świnoujścia - bierzcie przykład!!!   "Vendaval" już na nas czeka. Okazuje się, że przed wejściem do portu silnik im "rzucił palenie" i weszli do portu z honorową asystą, która w końcu zmieniła się w uczynne holowanie. Już po ciemku przenosimy się do małej mariny w centrum miasta, wyposażonej w eleganckie sanitariaty. (Prysznice bez ograniczeń w opłacie portowej!!! Porównajcie z Helem) W Kłajpedzie odnajduję internetową kawiarenkę, w której mogę sobie wydrukować mapy pogody na 24 i 48 godzin. Nic groźnego się nie szykuje ale świeży wiatr z NNW do 15 kn. Testujemy jeszcze litewskie pszeniczne piwo i późnym wieczorem wychodzimy w morze. Wiatru ani śladu. "Vendaval" znowu umyka od nas na silniku. Umawiam się z oficerami wachtowymi co do sposobu żeglowania i nurkuję w swojej hundce spać. Nad ranem okazuje się, że żeglujemy z zarefowanym grotem i tniemy już trzeci półwiatrowy hals. Zakładamy więc drugi ref, wybieramy żagle i wreszcie tracer na GPS zaczyna malować linię w nieco bardziej słusznym kierunku. Wieje "wypasiona szóstka", fala rośnie i wnętrze jachtu powoli zamienia się w pobojowisko. Dopiero pod wieczór na horyzoncie objawia się łuna świateł nad Liepają. Niestety, okazuje się, że po "bitwie morskiej" pali się tylko światło silnikowe na maszcie. Odpalam zawczasu silnik, aby był zagrzany, kiedy będzie najbardziej potrzebny. Zgłaszam przez radio do "Port Controll" o swoim kulawym podejściu na co dostaję lakoniczne "OK" W powodzi zielonych i czerwonych świateł wyszukuję środkowe wejście do awanportu i w tym momencie silnik gaśnie. Wszelkie próby uruchomienia na morzu kończą się niepowodzeniem a okazuje się, że po dobie na morzu akumulator nie wystarcza do nadawania pełną mocą przez radio. Na szczęście awanport jest totalnie pusty, a wiatr wieje z jedynie słusznego dla nas kierunku. Podnosimy foka i spływamy z wiatrem na południe a następnie przez cały kanał portowy aż do zamykającego go mostu, gdzie jest miejsce postoju dla jachtów. Dyżurujący w marinie zgłasza nas telefonicznie do odprawy i wreszcie możemy iść spać. Na szczęście rano okazuje się, że większość szkód jest w porcie łatwych do naprawienia. Przyczyną zatrzymania silnika okazuje się znaczna ilość wody w zbiorniku paliwa. Taka ilość wody jest dla mnie zagadką. To niestety wymagało wizyty mechanika. Silnik jest po tej wizycie względnie sprawny, jednak jeden z wtryskiwaczy okazuje się być miernej jakości. To wyjaśnia, dlaczego drugi cylinder odzywa się dopiero przy wyższych obrotach. Nauczyłem się już manewrować w porcie silnikiem z dużym wyprzedzeniem, aby miał czas się rozpędzić. "Vendaval" równie sprawnie jak my żeglował przez pierwszą noc, więc ucieczka na silniku nie dała mu specjalnej przewagi. Do portu dociera dopiero koło południa. Wieczorem obie załogi urządzają bal w portowym kubryku, więc pełen obaw idę rano sprawdzić jego stan. Skrzywdziłem ich takim podejrzeniem, bo kubryk jest starannie wysprzątany. Liepaja jest niewątpliwie skromniejsza od Kłajpedy ale sprawia sympatyczne wrażenie. Ludzie są życzliwi i uczynni, najłatwiej rozmawiać z nimi po rosyjsku, a raz nawet spotkaliśmy się z językiem ojczystym. W portowym kantorku drukuję sobie mapy pogody na kolejne dwie doby. Zresztą, zgodnie z obietnicą, co wieczór odbieram SMS z prognozą od córki z kraju. Jeszcze pożegnalna odprawa i wczesnym popołudniem wyruszamy w drogę. Niestety, z racji klasy łódki nie możemy zrobić tego co najbardziej oczywiste, czyli popędzlować półwiatrem pod szwedzki brzeg. Musimy wracać na Hel i dalej wzdłuż polskiego brzegu do Świnoujścia. Rano mamy wiatr w plecy, więc przystępujemy do stawiania spinakera. Po doszukaniu się "co do czego" rozkwita nad nami kolorowy balon, a jacht zaczyna pędzić chwilami ponad 8 Kn. "Vendavala" wokół ani śladu. Wieczorem gasimy "szpinaka" bo już jesteśmy w głębi zatoki gdańskiej. Jeszcze kilka godzin i późnym wieczorem wchodzimy na Hel. Radio, o dziwo, znowu działa, więc bez trudu meldujemy się u bosmana i w straży granicznej. Tym razem w porcie jachtowym pełna kongestia i musimy stanąć na zewnątrz pirsu oddzielającego awanport od basenu jachtowego. Przy panującym kierunku wiatru okazuje się to korzystne, bo jachty stojące wewnątrz basenu żwawo się kołyszą, a my, jak wmurowani. Przez noc zbiera się tu więcej spóźnialskich, a późnym rankiem również "Vendaval", który nie mając spinakera odstał za nami daleko. Ponieważ płynęliśmy dość blisko brzegów, mieliśmy z nim czasem kontakt przez SMS. Kolejne mapki pogody przynoszą informację, że dziura na zachód od Norwegii robi się coraz większa i powoli przesuwa nad Szwecję. Rano tankowanie wody, odprawa i wizyta bosmana, który dociekliwie sprawdza nasze patenty. Informację o tym, że lista załogi już nie obowiązuje możecie włożyć między bajki, bo każdy się o nią dopomina. Halsujemy pod słaby, zachodni wiatr, i nadzieja na odwiedzenie Sassnitz blednie z każdą godziną. Następnej nocy mijamy nadmorski poligon, nad którym kwitną fajerwerki artylerii przeciwlotniczej. Wiatr słabnie coraz bardziej, a SMS od mojego domowego nawigatora przynosi ostrzeżenie przed sztormem. Umawiamy się z "Vendavalem", który znowu został daleko za nami, że chowamy się w Darłówku. . Kubryk proponuje wprawdzie Kołobrzeg, ale to oznaczałoby wiele godzin żeglugi na silniku. Zgłaszam się przez radio do bosmana, przy okazji straż graniczna upewnia się skąd idziemy i czy nie wypływaliśmy poza wody terytorialne ( 12 Mm ). Nie bardzo da się ominąć poligon w granicach 12 Mm, ale w końcu u żadnych imperialistów nie byliśmy. Pół godziny oczekiwania na otwarcie mostu i stajemy na odcinku kanału przeznaczonym dla jachtów. Jest zgrabny kontenerek sanitarny, a klucz od niego jest na stojącym obok niemieckim jachcie. Wkrótce dopływa "Vendaval" i jeszcze jeden niemiecki jacht. Jeden klucz staje się w tej sytuacji trochę kłopotliwy, więc po prostu podpieramy drzwi kawałkiem cegły. Jost, jako prawy Niemiec, czuje się odpowiedzialny przed bosmanem, żeby żadne obszczymurki nie korzystały bezprawnie z portowej toalety i robi nam o to awanturę, ale wkrótce stosunki międzynarodowe stają się znów przyjazne. Odszukuję klub internetowy i drukuję kolejną mapę pogody. Dziura nad Szwecją prawie się nie przesuwa, za to robi się coraz głębsza, a na jej obrzeżu wiatr przekracza 40 Kn. Podobną prognozę pokazuje nam Jost ze swojego Navtexu, a SMS'u od córki lepiej nie cytować. Pocieszam się sentencją Kulińskiego, że mądry skiper ogląda sztormy z portu. Zdążyliśmy jeszcze zjeść wymyślny "lądowy" obiad gdy rusza wiatr. W nocy wiatr goni wysoką falę przez cały port i rwie cumy, więc za zgodą bosmana wszystkie jachty przenoszą się do basenu rybackiego, w którym fali nie ma. Rano, fala rozbijająca się o główki falochronów wystrzeliwuje na kilkanaście metrów w górę jednak duży, niemiecki jacht jakimś cudem wchodzi do portu. Obserwuję również wejście kutra ze Świnoujścia - dla każdego, kto choć raz w życiu stał za sterem widok jest szokujący. Nie ma szans na dojście do Szczecina we właściwym terminie, więc Kubryk zgłasza Skautom naszą sytuację. Tu oddamy im jachty. I tak jest nieźle, bo dwa następne Skauty sztorm zamurował na Bornholmie - tam już nie ma ich jak przekazać nowym załogom. Oddajemy jachty, zamówionym wcześniej mikrobusem jedziemy do Sławna, a z tamtąd dość luźnym pociągiem do Warszawy. Żegnajcie "Sudety"!


Sierpień 2003

Na początek strony Statystyka Wspomnienia Galeria Mapa witryny