Lądujemy w Lizbonie tuż po północy. Bez przekonania wybieram numer Carlosa i o dziwo, słyszę, że stoi ze swoim czerwonym busem przed głównym wejściem. Przynajmniej ten problem z głowy, bo opis dostania się na jacht lekko mnie przytłaczał. I słusznie - jedziemy na drugą stronę rzeki a potem plątaniną szos i zakazanych uliczek dojeżdżamy przed zamkniętą na głucho bramę. Carlos jest jednak kompetentny i brama się otwiera. Jeszcze trochę i jesteśmy na jachcie - gorąca herbata i spać. Rano trzeba zająć się jachtem. Rano okazuje się, że niedziela jest w Portugalii świętem nietykalnym i na usługi stoczniowe nie ma co liczyć. Suszymy materace, powoli odkrywamy tajniki jachtu i przygotowujemy go do drogi. Poszukiwania sposobu napełnienia butli w Amorze kończą się fiaskiem.Podczas odpływu okazuje się, że stoimy w niewielkiej kałuży otoczonej błotnistymi osuchami. Jeszcze wieczorem kolacja w knajpce przy nadbrzeżu i koniec pierwszego dnia żeglugi. Następnego dnia zjawia się szef firmy i rusza naprawa uszkodzonego rolera. Trwa krótko, ale i tak wypłynąć można dopiero przy wysokiej wodzie. Rafael uruchamia swoją motorówkę i pilotuje nas do wyjścia na szersze wody. |
|
|
|
Pomiędzy szalejącymi we wszystkie strony promami przenosimy się do Lizbony, do mariny Alcantara. Hafenmajster dzwoni do kompetentnego człowieka i obiecuje wkrótce jego wizytę, celem napełnienia butli gazowej. Kompetentny człowiek zjawia się dosyć późno i któżto, ach któżto - jest nim oczywiście nasz przyjaciel Carlos. Dowiadujemy się, że takiej butli nie można tu napełnić a w każdym razie nie tego dnia. Trzeba dorobić specjalny adapter i w najlepszym razie butla będzie koło południa następnego dnia. Ostatecznie butla zjawia się tuż przed wysoką wodą, ( koło 1500 ) mieliśmy więc dość czasu żeby zwiedzić pobieżnie malowniczo położone miasto i zjeść obiadek składający się z ryb, krewetek i przedziwnie przyrządzonej mątwy. |
|
Mijamy piękny pomnik na brzegu zatoki i stawiamy żagle. Wieje lekki wiatr z północy, więc aby uniknąć pływania fordewindem, odchodzimy dość daleko na ocean. Tam dopiero odwracamy się w kierunku Cabo de Sao Vicento. Wiatr tężeje do 4-5 a łódka pędzi w baksztagu 6-8 węzłów. Przed nocą zakładamy niewielkie refy i konraszot na grocie. Rośnie fala, uprzykrzająca życie załodze. Po minięciu przylądka fala nieco maleje, ale szybkość nadal imponująca. |
|
|
|
Po kolejnej nocy widać już brzegi Hiszpanii. Slalom między trałującymi kutrami ( żadnych trójkątów czy koszyków ) Po zmroku wpływamy do portu w Kadyksie, do znajdującej się tuż za prawą główką Marina Americana. Cumujemy, kolacja, prysznic i spać. |
|
|
|
Kadyks to temat sam w sobie. Stare miasto to twierdza na wyspie połączonej z lądem mostem. Wysunięte w morze forty. Ciasna zabudowa z niesłychanie wąskimi ulicami, po których jednak jeżdżą samochody. Trzeba się dobrze przyciskać do ściany żeby się z nimi minąć. Zakręty na skrzyżowaniach robią na trzy razy. Wiele pięknych pomników architektury, wspaniały park dendrologiczny i ozdobiona palmami promenada wzdłuż murów twierdzy. Obiad ( znowu ryby i krewetki ), zakupy i na jacht. Bardzo ciepło. Tutaj doprawdy jest lato w zimie. |
|
|
|
Prognoza w Kadyksie nieosiągalna. Na szczęście mam w telefonie kontakt z WAP-em. Na następny dzień zapowiadana jest 4E. Bułka z masłem. Ale na atlantyku wieje zdecydowanie lepiej przed zmrokiem zakładamy więc 2 refy na grocie - dla czystego sumienia. Mijając w nocy przylądek Trafalgar okazuje się, że nie o czyste sumienie tu idzie. Wiatr rośnie i goni przez cieśninę rosnącą falę. Halsujemy pomiędzy wschodnią a zachodnią rutą na których gęsto od statków. Dryf coraz większy, i do przylądka Tarifa ciągle daleko. Nad ranem odbieram komunikat meteo z Tarify: Wieje 80B i zapowiada się "increasing". Na dodatek grotowi puszczają nerwy. Trzeba wiać. W komputerze wynajduję marinę La Cala, tuż na wschód od Trafalgaru. Już przy dziennym świetle widać że wejście do portu ukryte jest w kipieli. Nie ma czego próbować. Najbliższy bezpieczny port to Kadyks. |
|
|
|
Do Kadyksu docieramy po południu. Tutejszy Carlos swoją skromną angielszczyzną tłumaczy nam, że możemy zostać do poniedziałku. To już bez znaczenia, bo na poniedziałek mamy bilety z Malagi do Kraju. Następny Carlos w niedzielę, na migi tłumaczy nam, że o pozostawieniu jachtu w Kadyksie nie ma co marzyć. Proponuje Puerto Sherry po drugiej stronie zatoki. Sprawdzamy jeszcze połączenia z Malagą pociągiem i autobusem i w drogę. Na zatoce trenuje mnóstwo żeglarzy, w tym również polskich. Marina duża, dobrze osłonięta od wiatru. Panienka w biurze wyszukuje nam w komputerze miejsce stosowne dla Tanga. Serwis, w tym żaglomistrz tuż obok. Inna panienka w recepcji hotelu umawia nas na kontakt z taksówką, która zawiezie nas rano na dworzec. Przygotowujemy wszystko na rano, o umówionej godzinie wychodzimy na parking, ale taksówki nie ma. Po chwili dwóch szybkonogich pędzi do hotelu no i bomba. Taksówkarz był, poczekał i pojechał bo w Hiszpanii obowiązuje czas środkowoeuropejski a nie GMT. Wkrótce przyjeżdża ponownie, ale o zdążeniu na nasz "Los Hermanos" nie ma co marzyć. Zatem jedziemy wprost do Malagi. Przyjemność kosztuje 260 Euro, ale na otarcie łez mamy fantastyczne widoki Andaluzji no i dojeżdżamy wprost na lotnisko. Pożegnanie z załogą, która leci innym samolotem i kolej na mnie. Nie bez pewnych kłopotów, ale to już inna historia. |