Śladem Argonautów      Śladem Argonautów.

Odessa

Do Odessy można dolecieć samolotem, ale my wybraliśmy podróż ekonomiczną, czyli pociągiem. Podróż w wagonie sypialnym kosztuje tylko 200 zł. ale za to trwa około doby, wliczając kilkugodzinny postój w Przemyślu. Tłumy kłębiące się z olbrzymimi tobołami w sali odpraw granicznych to widok godny lepszego autora, na dodatek pociąg i tak podstawiony jest ze sporym opóźnieniem. Odnajdujemy swój wagon i wreszcie ruszamy. Ukraińska odprawa odbywa się w biegu - pani pogranicznik wędruje od przedziału do przedziału wraz z uzbrojonym w komputer pomocnikiem. Do celu docieramy koło 1400. Odnajdujemy stosowny trolejbus i wkrótce dojeżdżamy do stóp potiomkinowskich schodów. Naprzeciw piętrzy się wieżowiec hotelu a pod nim całkiem spora i nieźle wyposażona marina. Odnajdujemy swój jacht poddawany właśnie ostatecznym ablucjom. Krzysztof wprowadza mnie w tajniki jachtu, Andrzej bierze pod mankiet Kubę i pokazuje gdzie i co musimy przed wyjściem załatwić. Okazuje się, że poprzednicy nie zdążyli napełnić butli gazowych i będzie to możliwe dopiero w poniedziałek. Na otarcie łez mamy resztki gazu w jednej z nich. Marta zarządza zakupy, przy okazji kupuje elektryczny czajnik, który przynajmniej w portach powinien nam gazu oszczędzić. Okazuje się, że na jachcie nie ma żadnych map morza czarnego i jesteśmy skazani na posługiwanie się dwoma przewodnikami żeglarskimi i kserówką z Bosforu. Nieźle. Decydujemy się nie czekać poniedziałku i do Bałakławy odpłynąć w niedzielę. Mam przygotowaną dużą ilość list załogi, więc ruszamy z Kubą najpierw do biura sanitarnego po stosowną pieczątkę. Nikt oczywiście nie sprawdza naszego stanu zdrowia tylko odszukuje w grubej księdze zapis o wejściu jachtu do Odessy. Tu poszło gładko. Teraz do dispeczera, czyli zarządzającego portem. Okazuje się, że nie możemy z Odessy wypłynąć ponieważ nas tu nie ma. Tzn. fizycznie jesteśmy i nawet nasi poprzednicy stosowną opłatę wnieśli, ale brak ich listy załogi. Każą nam wypełnić ją na poczekaniu ale przecież nie znam ich nazwisk ani tym bardziej numerów dokumentów. Nareszcie pomysł -trzeba poprosić pograniczników, którzy także mają egzemplarz listy załogi, zrobić kserokopię i złożyć w kapitanacie. Po długich poszukiwaniach osoby, która może nas do tej listy załogi dopuścić zostaje nam ona okazana. O kopii nie ma mowy, ale przynajmniej możemy ją sobie przepisać. Teraz w kapitanacie się ruszyło ( chociaż nie tak zaraz, bo zamknięte na klucz ) i znowu do pograniczników z własną listą załogi. Odprawa celna nie jest potrzebna, bo odprawiamy się w rejs kabotażowy, czyli bez wpływania do wrogich portów i przekraczania 12-to milowego pasa wód terytorialnych. Wreszcie opuszczamy malowniczą Odessę o 1520. To tylko słaby przedsmak tutejszych urzędniczych obyczajów.

Bałakława

Gdybyśmy rzeczywiście chcieli pilnować się owego 12-to milowego pasa, podróż byłaby bardzo skomplikowana, bo wybrzeże Krymu wygina się w głęboko wklęsły łuk, więc ryzykujemy i tniemy wprost na przylądek Chersones. Nad ranem dogania nas skrzydło burzy z lądu. Wiatr tężeje i łódka nabiera imponującej prędkości. Wygrzebuję się z betów i wychodzę na pokład aby zarządzić refowanie. Okazuje się, że Kuba, który ma właśnie wachtę kończy już operację. Dobrze mieć załogę. Wiatry ogólnie leniwe więc podróż się wlecze i dopiero we wtorek 1030 docieramy do Bałakławy. Najpierw trzeba ją znaleźć, bo pomimo wskazań GPS w skalnej ścianie nie widać żadnej zatoki. Potem zgłaszamy się przez radio i dostajemy polecenie, by sobie popłynąć w siną dal, bo miejsca w Bałakławie brak. Mimo to uparcie wciskamy się w miejsce opuszczone przez wycieczkowy kuterek. Panie dyspeczer pozwala nam zostać kilka godzin "bo przecież jesteśmy słowianie". Tankujemy wodę, której na jachcie z trzema babami zawsze jest zbyt mało, zjadamy lądowy obiadek, wreszcie odkrywamy, że warte odwiedzenia jest muzeum utworzone w miejscu wykutej w skale, bazy okrętów podwodnych. Zamiast okrążać zatokę, spuszczamy na wodę ponton i Marta odkrywa w sobie duszę motorowodną. Niestety - muzeum jest już o tej porze zamknięte. Wieża twierdzy górującej nad wejściem do zatoki jest właśnie w remoncie. Wreszcie o 1715 oddajemy cumy i przy słabym wietrze ruszamy w Kierunku Sewastopola, gdzie zamierzamy pożegnać się z Ukrainą.

Sewastopol

Rankiem halsujemy pracowicie w strone wejścia do Sewastopola. Po drodze mijają nas okręty greckiej marynarki płynące z wizyta. Wreszcie mijamy falochrony zamykające zatokę kierujemy się do portu pasażerskiego, gdzie zamierzamy dokonać odprawy. Na wzgórzach po prawej najpierw pomnik "trzech żołnierzy" czyli obrońców Sewastopola, a dalej górujący nad miastem Lenin wiecznie żywy i wskazujący jedynie słuszny kierunek. Cumujemy do akurat wolnego nadbrzeża pasażerskiego i próbuję znaleść stosownych urzędników. Nikt nic nie wie, wreszcie jakiś oficer-pogranicznik wyjaśnia mi, że tak ot to tu się niczego nie załatwia. Trzeba wynająć agenta. Po dłuższych poszukiwaniach znajduję biuro agentów i jeden z nich zobowiązuje się załatwić odprawę za 130 USD. Szok po chwili mija, skoro innego sposobu nie ma. Agent kieruje nas do odległego zakątka portu i każe czekać do jutra, bo dzisiaj już odprawy się nie zdąży przygotować. Nicto - Sewastopol jest wart zwiedzenia. Ktoś z obsługi przystani oferuje się nawet pojechać samochodem w poszukiwaniu gazu do butli. Niestety - bez rezultatu. A Sewastopol okazuje się być naprawdę bardzo ciekawym miastem. Następnego dnia zjawia się ekipa 2 pograniczników i 2 celników oraz "zastępczy" agent, który nie bardzo jest zorjętowany w sytuacji. O ile z pogranicznikami idzie bez problemów, to z celnikami koszmar. Przy czym nie idzie wcale o jakiś przemyt, tylko o to jakim prawem pływamy tym greckim jachtem! Wygrzebujemy dowód rejestracyjny i umowę czarterową ale okazuje się, że jest to niewystarczające. Ponieważ jacht jest grecki, większość wpisów jest po grecku i celnicy żądają przetłumaczenia tych dokumentów "na nasze" przez uwieżytelnione biuro. Agent zawozi nas do takiego biura, gdzie za przetłumaczenie dokumentów w ciągu doby życzą sobie kolejne 100 USD. Jako memento, stoi w tej samej przystani rozsychający się opal, oklejony pieczęciami celnymi. Stoi już 11 miesięcy! Zamawiamy to tłumaczenie i czekamy do następnego dnia. Przy okazji właściciel przystani dopomina się o słoną zapłatę za kolejny dzień. Coraz gorzej. Dzwonimy do konsulatu w Odessie. Dyżurny konsul dzwoni do celników i po chwili oddzwania, że całe nieporozumienie już załatwione, a celnicy już do nas jadą. Niestety, nasz konsul został okłamany. Następnego dnia pojawia się ponownie "właściwy" agent i wreszcie odprawa rusza z miejsca. W ostatniej chwili, tuż przed przyłożeniem pieczątki, celnik pyta o dokumenty rejestracyjne pontonu. Udaje się nam go przekonać, że ponton jest na wyposażeniu jachtu i rzeczywiście, jest w spisie. Możemy odpływać. Później Kuba odnajduje jednak dokumenty pontonu, który jest przypisany do całkiem innego jachtu. O 1255 żegnamy się z nadgościnnym Sewastopolem i Ukrainą jako taką. Niech mnie Bóg broni, żebym tam kiedykolwiek jachtem przypłynął. ( A i Wam odradzam )

Mangalia

Na szczęście, na Morzu Czarnym specjalnych pułapek nawigacyjnych nie ma, więc wprowadziwszy do GPS współrzędne docelowego portu wystarczy trzymać kurs. Brak mapy tak bardzo nie boli. Aby mieć jakie-takie rozeznanie, narysowałem sobie siatkę współrzędnych na kartce i zaznaczam pozycję. Wiatry z korzystnych kierunków, ale bardzo słabe. Można się po drodze kąpać. 2-3 godziny na dobę płyniemy na silniku w celu doładowania dość małych akumulatorów. Drugiego dnia gaz kończy się definitywnie ale Marta z Miśkiem potrafią wyczarować jakieś wymyślne sałatki, popijane mieszaniną wina z wodą. Da się żyć. Wreszcie w niedzielę o 1900 dopływamy do Mangalii. Zgłoszenie do odprawy obowiązuje przy nadbrzeżu przeznaczonym dla dużych statków, więc wspinanie się na ląd jest pewnym wyczynem, ale urzędnicy są przyjaźni i odprawa trwa zaledwie parę minut. Co za odmiana. Przestawiamy się do miejskiego nadbrzeża, gdzie trzeba się jeszcze zgłosić do kapitanatu ukrytego gdzieś między mieszkalnymi blokami. Co gorsza, na kei nie ma ani prądu ani wody. Właśnie rozpoczęto budowę wielkiej mariny, ale jej zakończenie planowane jest dopiero za dwa lata. Urzędnicy z kapitanatu zapraszają nas do korzystania z toalety i prądu, do zagotowania wody. Dobre i to. Gazu nadal nie ma gdzie uzupełnić. Jacht przy ulicy budzi spore zainteresowanie przechodniów, szczególnie dzieci, więc na wszelki wypadek, nie zostawiamy go bez nadzoru. Opuszczamy Mangalię ( zapraszam do odwiedzenia w 2009 roku ) 20.2007 o 1200

Bałczik

Do Bałcziku dopływamy tuż przed północą. Mimo GPS-u, odnalezienie wejścia do portu w powodzi świateł jest sporym wyzwaniem. O tej porze dyżuruje tylko jeden pogranicznik, który na dodatek mówi słabo po rosyjsku, o innych językach nie wspominając. Musimy czekać do rana. Rano przestawiamy się do świeżutkiej mariny, w której jeszcze brak instalacji dostarczającej prąd i wodę. Spotykamy polski jacht, który dopłynął tu Dunajem. Właściciel ma zamiar zostawić tu jacht na zimę. W porcie stoi replika słynnego szkunera "America". Odwiedzamy pałacyk królowaj Mary ( Bałczik należał kiedyś do Rumunii ) i malowniczy ogród botaniczny. U podstawy kei jest ujęcie darmowej wody określanej jako mineralna. Rzeczywiście jest bardzo mineralna, sądząc po zapachu siarkowodoru, ale urządzamy sobie tam pranie i kąpiel. Trochę boję się napełnić tą wodą zbiorniki, ale napotkany Polak przekonuje mnie, że on tak robi i zapach wówczas znika. Mus to mus. Przed odejściem przestawiamy jacht i tankujemy wodę. Z samego rana ekipa bierze taksówkę i jedzie po gaz - tym razem z powodzeniem. Bałczik jest malowniczo położony na stromym brzegu i nastawiony głównie na turystów i urlopowiczów. Widać jednak, że na infrastrukturę żeglarską także się poważnie nastawia. Opuszczamy Bałczik we wtorek o 1820

Nessebar

Żegluga przy zachodnich brzegach Morza Czarnego opiera się głównie na bryzach. Koło południa rusza bryza morska, wystarczająca, by lekki jacht poruszał się z rozsądną prędkością. Wieczorem bryza zanika i koło północy rusza bryza lądowa. Jak się zbytnio nie spieszy, można tak żeglować. 22.2007 dopływamy do Nessebaru o 1050. Porcik jest mały i zapchany wycieczkowymi stateczkami. Tankujemy wodę i paliwo, ale o pozostaniu nawet kilka godzin nie ma mowy. Odsyłają nas do wielkiej mariny oddalonej o kilka mil na północ. Ale my chcemy odwiedzić Nessebar! Stajemy więc na kotwicy, nieco na uboczu zatoki. Odwożę załogę na brzeg, a sam zostaję na wachcie kotwicznej, nie tyle z obawy o zdryfowanie jachtu, bo wiatru prawie nie ma, ile na wypadek jakichś pretensji portowych urzędników. Na szczęście nie zdarza się ani jedno ani drugie. Po jakimś czasie ktoś zmienia mnie na wachcie. Nessebar jes bardzo malowniczym miasteczkiem, położonym na wysepce, połączonej z lądem groblą. Niestety, obecnie jest wielkim straganem z durnostojkami. Zjadamy jeszcze kolację w nadbrzeżnej knajpce ( tym razem już wszyscy razem ) i wieczorem ruszamy w drogę.

Cariewo

Cariewo jest obowiązkowym punktem odwiedzin, ponieważ jest ostatnim portem wyjścia w drodze do Turcji. Dopływamy tam 23.2007 o 0630. Port umieszczony jest w rozległej zatoce, osłonięty falochronem od strony morza. Po wojnie, przez wdzięczność dla wyzwolicieli nosiła nazwę Miczurin. Teraz wróciła do oryginalnej. Miejsca do postoju brak. Wreszcie wciskamy się między dwa sfatygowane kutry. Udaje się nam nawet podłączyć do prądu. Zakupy, obiad w zacienionej knajpce i kąpiel na plaży ze skałami porośniętymi gęstą roślinnością. Boso lepiej nie chodzić. Wreszcie przestawiamy się do otoczonej wysoką siatką stacji odpraw. Dobieramy wodę. Odprawa szybka i bez problemów, choć oczywiście trzeba wyprodukować kolejną listę załogi. O 1510 żegnamy Cariewo i Bułgarię. Dopiero wieczorem możemy odstawić silnik i zacząć żeglowanie. Lekka bryza od lądu.

Stambuł

Rano wyciągam kserówki Bosforu. O 0910 mijamy forty na wejściu. Ruch statków przez Bosfor jest wahadłowy - akurat wszystkie statki płyną na północ. Na szczęście nie dotyczy to małych statków, a Bosfor jest na tyle głęboki, że możemy trzymać się blisko brzegu. Brzegi coraz bardziej malownicze. Mijamy kolejno dwa mosty, zaglądamy do Złotego Rogu, pełnego pędzących we wszystkie strony pasażerskich stateczków. Wreszcie wypływamy na morze Marmara i wzdłuż brzegu dopływamy do mariny Atakoy. Tankujemy paliwo, po czym ochrona mariny doprowadza nas do wyznaczonego miejsca postoju, pomagając pontonem ustawić jacht pomiędzy y-bomami. Marina jest dobrze wyposażona, prąd i woda na miejscu. Podobno nawet internet dostępny na kei. W marinie dostajemy wielowarstwowy ( z przebitką ) dokument do wypełnienia. Zawiera również listę załogi. Trzeba na nim zebrać cztery pieczątki. Pani w biurze zamawia nam taksówkę i tłumaczy kierowcy, gdzie ma nas zawieźć. Niestety - w sobotę większość urzędów jest nieczynna, więc możemy tylko uzyskać ją w urzędzie sanitarnym. Tu oczywiście nikt nie mówi po angielsku, ale szczęśliwie trafia się cudzy agent, który pomaga w załatwieniu sprawy. Potem jeszcze wizy ( po 10 euro od osoby ) i tyle na dzisiaj. W południe oddajemy wypucowany jacht następnej załodze. Niestety, nie mogą wypłynąć do poniedziałku z racji niedokończonych formalności, o co Wojtek ma do mnie nieco pretensji, ale w poniedziałek przyznaje mi, że i tak nie było innego sposobu. Zostajemy w Stambule do wtorku, więc w poniedziałek rano zgłaszam się na jachcie i wspólnie kończymy formalności. Szczęśliwie, pieczątka od celników została załatwiona w marinie "zaocznie". W ogóle większość tych formalności zarówno sanitarnych jak i celnych ma charakter wyłącznie papierowy. Gdy w Sewastopolu panią oficer straży granicznej pytałem czy ktokolwiek jest w stanie skojarzyć ze sobą te wszystkie deklaracje utopione w przepastnych archiwach, poprosiła z miłym uśmiechem, żebym takich kłopotliwych pytań nie zadawał. Myślę, że ich główna rola, to udowodnienie, że te służby są naprawdę niezbędne. A Bułgaria jest doprawdy warta odwiedzenia od strony morza, byle tylko było skąd wziąć jacht. Polecam uwadze polskich armatorów, którzy szukają dłuższego sezonu i braku konkurencji. I to by było na tyle.

Szukaj w mapie witryny