Matura z żeglarstwa

Morze, jedenastometrowy jacht, a na nim grupka świeżo upieczonych maturzystów z "Zamoja". Jak wypadną w zetknięciu z morzem, którego żadne z nich nie oglądało z tej perspektywy? Prawdziwy egzamin charakterów, odporności i koleżeństwa. Kolejna matura. Po pośpiesznych zakupach wypływamy na noc ze Świnoujścia. Wiatru niewiele, ale martwa fala daje się we znaki. Komuś, zdaje się, do skutku. Mija noc, pół dnia i zachodzimy do Sassnitz na Rugii uzupełnić zakupy tym, co w Niemczech jest już tańsze niż w Polsce. Świeżo upieczeni żeglarze zeskakują z jachtu aby poczuć pod nogami matkę-ziemię. Telefon rozgrzewa się do czerwoności, aby uspokoić KOR ( Klub Oszalałych Rodziców ), że wszyscy ciągle żyją. Po obiedzie bez kołysania, ruszamy dalej. Kierunek - kanał Falsterbo, skracający drogę do Kopenhagi. Wiatr stopniowo tężeje, ale przestaje to robić wrażenie na adeptach żeglarstwa. Koło południa następnego dnia wpływamy do kanału. Obsługa nie każe nam czekać i otwiera zwodzony most gdy tylko się do niego zbliżamy. Za kanałem już Sund - cieśnina oddzielająca Danię od Szwecji, a jednocześnie główna droga wodna z Bałtyku na dalekie morza. Pozornie rozległy obszar wody, kryje w sobie niebezpieczne pułapki o czym w Lublinie niektórzy dobrze wiedzą. Dodatkowo ruch statków jak samochodów na Alejach Racławickich ( może trochę mniejszy ). Na prawo od wyspy Saltholm wielki most w budowie, na lewo tunel. Razem utworzą wkrótce drogowe połączenie pomiędzy Danią a Szwecją. Dziś to połączenie zapewniają niezliczone promy żeglujące ustawiczne w poprzek Sundu. Wreszcie przed wieczorem wpływamy do portu w Kopenhadze. Witamy się ze śliczną syrenką i odnajdujemy wśród starych kanałów portowych marinę Christianshavn. Postój tu jest dość drogi ( 180 duńskich koron ) ale warto stanąć w środku miasta. Ciekawostka dla namiętnych turystów: po całym mieście rozsiane są stojaki z rowerami. Włożywszy 20-koronową monetę do zamka podobnego jak w wózkach do MAKRO, stajecie się panami oblepionego reklamami roweru. Można go zostawić w dowolnym innym stojaku i odzyskać swoje 20 koron (ca 2 piwa). Na przeciwnym brzegu kanału znajduje się muzeum "Orlog Museet". Jest to muzeum królewskiej marynarki wojennej. Polacy mało wiedzą o tym, że kiedyś Dania była światową potęgą morską i dopiero w epoce wojen napoleońskich straciła tą pozycję. To podczas bitwy pod Kopenhagą Nelson przyłożył lunetę do ślepego oka i powiedział, że nie widzi sygnałów dowodzącego flotą admirała, nakazujących mu wycofanie się z bitwy. Liczne modele żaglowców z różnych epok, a także panoramy sławnych bitew i wojennego portu w Kopenhadze dopełniają ekspozycji. Nie należy zapominać o wnętrzu dość współczesnego okrętu podwodnego. Na koniec jeszcze nocny koncert na kopenhaski deptaku w wykonaniu naszych żeglarzy i rano dalej w drogę. Wiatr wieje z południowego zachodu więc początkowo w plecy, jednak po minięciu Helsingoru ( pierwowzoru hamletowego Elsynoru ), docierają do nas żwawe szkwały od dziobu. Pierwszy z nich pochyla jacht i oczy "doświadczonych" żeglarzy robią się bardzo duże. Zmieniamy genuę na półsztormowy kliwer i płyniemy dalej na północ. Kierunek - Skagen. To małe miasteczko, kiedyś rybackie, a dzisiaj przede wszystkim urlopowe, położone jest na samym końcu półwyspu jutlandzkiego. Tu gdzie Kattegat wita się ze Skagerrakiem. Dopływamy tam wczesnym popołudniem następnego dnia. Nowa marina rozmieszczona jest wewnątrz starego rybackiego portu i otoczona starymi zabudowaniami, zawierającymi współczesne sklepy i knajpki, głównie z rybami i innymi owocami morza. Wokół Skagen malowniczy obszar porośniętych trawą wydm, a na samym końcu półwyspu, w miejscu zwanym Greene, znajduje się muzeum sztuki. Wizytówką Skagen jest średniowieczna latarnia morska w postaci wielkiego, drewnianego żurawia, za pomocą którego podnoszono żelazny kosz z żarem. Dziś oczywiście stoją tu aż dwie normalne latarnie morskie, wyznaczające oba brzegi półwyspu. Ponieważ jest piątek, port jest pełen jachtów ze Szwecji, które przybyły tu na weekendowe piwo ( i nie tylko ). Wśród nich, zadziwiająco urocza para - Jay i Mike Rasmussenowie. Sprzedali swoje lądowe domy aby zbudować jacht marzeń. Teraz latem i zimą mieszkają na wspaniałym szkunerze i czekają tylko, kiedy Mike dostanie emeryturę, by wyruszyć w rejs dookoła świata. Na razie, wybierają się na Szpicbergen, kto wie czy nie w towarzystwie jakichś lubliniaków. Ich gościnność zupełnie nie przystaje do naszych wyobrażeń o Szwedach, więc siedzimy u nich niemal do rana plotkując o swoich przygodach i marzeniach. Rano sprawdzamy skrupulatnie prognozę pogody. Jeśli utrzymały by się południowe wiatry, możemy mieć kłopoty z powrotem w terminie do domu. Na szczęście, prognoza zapowiada odwrócenie się wiatru do kierunków normalnych o tej porze roku, to jest północno zachodnich. Głębokie niże, nadchodzące szeregiem zapowiadają, że wiatry będą silne. Wychodzimy w południe przy wietrze ze wschodu, piętrzącym falę w główkach portu. Później jednak wiatr zaczyna grymasić, słabnie i wieje "na ogół z kierunków zmiennych". Ćwiczymy cierpliwość do czasu, aż wieczorem wiatr zaczyna wiać z północnego zachodu, od pięciu do siedmiu w skali Beaufort’a. Żeglujemy na przemian z wiatrem i pod wiatr, bo ten ostatni myszkuje od północnego do południowo zachodniego. Przez parę godzin mamy nawet prawdziwy sztorm. Jacht pędzi jak czołg, rozbijając stalowym kadłubem fale, przekraczając czasem prędkość 8 węzłów. Po dwóch dobach takiej jazdy, decydujemy się wejść do Kalundborgu, ulokowanego w głębi długiej zatoki, na północno-zachodnim skraju Zelandii. Po drodze mijają nas dwa pędzące promy-katamarany, jeden pomalowany "na kota", drugi "na myszkę". Opowiadania, jakoby skandynawowie byli pozbawieni poczucia humoru są mocno przesadzone. Kalundborg jest uroczym, średniowiecznym miasteczkiem, z centrum zapełnionym starymi budynkami z pruskiego muru, zwieńczonym charakterystycznym romańskim kościołem o pięciu wieżach. Wąskie, krzywe uliczki są pokryte nierównym brukiem. Bardzo to malownicze. Na obrzeżach miasta znajduje się wielka elektrownia i kilka innych zakładów przemysłowych, lecz absolutnie nie zanieczyszczają one środowiska. To uwaga dla naszych wojujących ekologów - przemysł może być przyjazny i nie trzeba się go koniecznie pozbywać. Okolice miasta są bardzo malownicze i latem stanowią cel wielu urlopowiczów, nie tylko z Danii. Po dwóch nocach na rozfalowanym morzu, dobrze jest przespać się w nieruchomej koi więc wypływamy dopiero następnego dnia, wczesnym popołudniem. Przed wyjściem wprawiamy w popłoch dwie starsze panie, prowadzące sklep z "paryskim pieczywem", żądając sprzedania piętnastu bochenków chleba. Panie mówią jedynie w powszechnie znanym języku duńskim, a takiej ilości chleba w jednym gatunku nikt tu chyba jeszcze nie kupował. Wiatr znowu odwraca się na południowo-zachodni, ale udaje się nam wypłynąć z głębokiej zatoki jednym halsem. Pędzimy teraz na południe wzdłuż Wielkiego Bełtu, który przy silnym wietrze w pełni zasługuje na swą nazwę. O zmroku dopływamy do nowo otwartego mostu nad cieśniną. Żeglowne przęsło, zbudowane jako most wiszący, wznosi się wysoko nad naszym masztem. Nie bardzo jednak można podziwiać most, bo w tym miejscu skupia się cały ruch statków przez Bełt - trzeba bardzo uważać. Dodatkowym utrudnieniem jest fakt, że nasze mapy nie są zaktualizowane, pod mostem biegną równolegle dwa tory wodne i wpływamy pod most mając zielone światła zarówno po prawej ( to dobrze) jak i po lewej burcie ( stresujące ). Resztę nocy zajmuje nam żegluga dookoła wyspy Lolland. Rano mijay niemiecki okręt wojenny - salutujemy mu banderą i ku uciesze naszej załogi widzimy jak ubrany w sztormiak matros pędzi do masztu by odpowiedzieć na salut. Koło południa docieramy wreszcie do portu Klintholm na wyspie Mon. O tej porze roku port jachtowy jest prawie pusty, a drewniane pomosty do cumowania okupują niezliczone mewy malując je w białe kropki. Pod wieczór jednak port się zapełnia jachtami - wśród nich trzy jotki z Trzebieży. Jest i "Dziwna", na której żeglowałem dwa lata temu. Można wybrać się na długi spacer nad piękny wapienny klif lub po porostu przejść się po odludnej plaży. Nieliczni spacerowicze pozdrawiają się, niezależnie od narodowości i języka jakim mówią. Wyspiarze żyją trochę z rybołówstwa, ale przede wszystkim z rolnictwa. Zabudowania farm rozrzucone są daleko od siebie i nie tworzą zwartych wsi. Nie widać też małych poletek - farmy są raczej duże i o mało zróżnicowanej produkcji. Namiętni grzybiarze znajdują wśród niewielkich zagajników obfitość kani. Wkrótce, w kambuzie rozpoczyna się na całego ich smażenie, aż zaniepokojeni sąsiedzi przybiegają z zapytaniem czy aby nie potrzebujemy gaśnicy. Mamy trochę rezerwy czasu, więc żegnamy się z wyspą dopiero po południu. Jeszcze odwiedzamy klif od strony morza i w drogę, w stronę cypla Arkona na Rugii. Nad ranem przepływamy przy słabnącym wietrze koło Jasmundu, ale wiatr przynosi od lądu łaty mgły i słabo widać wyniosły klif. Wypatrujemy we mgle sylwetki wyspy Greifswalde Oie. Dobrze, że mamy na pokładzie odbiornik GPS - bez niego byłoby trudno trafić. Wreszcie wyspa majaczy we mgle i zawijamy do małego portu schronienia. Rezyduje tu statek ratowniczy, zagląda mały stateczek wycieczkowy i stoją dwa małe niemieckie jachty. Niemcy z dawnego NRD z zazdrością wspominają, że nam wolno było żeglować po morzu "przed Gorbaczowem", podczas gdy oni mogli je tylko oglądać z brzegu. Odwiedzamy jeszcze żyjące na swobodzie kucyki, które chyba nie czytają tablic zakazujących im fraternizowania się z ludźmi, bo próbują nas naciągnąć na smakołyki. Zamieniamy parę zdań z gościnnymi ratownikami i zabieramy się do kolacji. Port nie ma żadnych sanitarnych urządzeń, więc wszystkie śmiecie zabieramy ze sobą do Polski. Następnego dnia wiatr jest bardzo słaby. Powoli suniemy do Świnoujścia, wykorzystując łaskawe warunki do gruntownego wypucowania jachtu. Wreszcie zrzucamy pychę z serca - sprzątamy żagle i odpalamy silnik. Sześć godzin pracy "kaszlaczka" i przybijamy do posterunku odpraw granicznych. Czasy, gdy WOPiści z pepeszami przewracali wszystkie zakamarki jachtu są już tylko bladym wspomnieniem. Dziś jest to przyjazne powitanie powracających z morza rodaków. Podnosimy z dumą pod salingiem trzy banderki: niemiecką, szwedzką i duńską i pomykamy do skromnej mariny przy nadbrzeżu Władysława IV. Pomimo późnej pory roku, zajmujemy ostatnie wolne miejsce przy kei. W ciągu nocy przybywa z morza jeszcze kilka jachtów, więc rano przy pomostach tworzą się całe tratwy przycumowanych jeden do drugiego kadłubów. Jeszcze kuk zdąża zakupić na kolację wytęskniony biały ser i świeże bułeczki - konserwy nam się przez dwa tygodnie przejadły. Następnego dnia ostateczne pożegnanie z jachtem. Czy dwa tygodnie spędzone na jachcie będą tylko przelotnym epizodem w życiu tych młodych ludzi? Okrężną drogą zaczynają docierać do mnie opinie, że nie da się długo wytrzymać bez morza. Myślę, że była to również szkoła współpracy i odpowiedzialności a także trochę szkoła rozważnej odwagi. W moich oczach ukończyli tą szkołę doskonale.

Na początek strony Opis rejsu Galeria Mapa witryny