Roztoczem na Islandię
( i z powrotem )

Preludium.

Godziny przed wyjściem w morze zawsze są pracowite i nerwowe. Trzeba zmyślnie zaształować w zakamarkach jachtu góry prowiantu i bagaże załogi. Dokupić brakujące drobiazgi, napełnić butle gazem, zainstalować nowe wyposażenie, zakupione specjalnie na nasz rejs, przejrzeć i ewentualnie naprawić żagle, wreszcie zatankować wodę i 500 litrów paliwa co w Świnoujściu jest wyjątkowo uciążliwe. Woda w Świnoujściu nie nadaje się raczej do picia więc trzeba ją będzie i tak wymienić w pierwszym zagranicznym porcie. Po zmroku można wreszcie zjeść razem kolację i oddać cumy. Jeszcze wizyta w punkcie kontroli granicznej mieszczącym się nadal u nasady wschodniego falochronu i tuż przed północą żegnamy się z ojczystym brzegiem. Wiatr jest słaby, co gorsza wieje głównie z północy, więc następnego dnia trzeba się przeprosić z silnikiem. Na szczęście, dzięki hojnym sponsorom, Roztocze ma teraz przyzwoity silnik i używanie go nie wymaga żadnych przemyślnych "bajpasów" - po prostu działa. Przed nami daleka droga, więc nie stać nas na oczekiwanie wiatru. W ten sposób mijamy Sund i Kattegat. Cały czas na pokładzie plaża i wszyscy coraz staranniej ukrywają się przed wszechobecnym słońcem. W połowie trzeciego dnia żeglugi zbliżamy się do Skagen. Zrzucamy ze zbiorników wodę i wchodzimy do portu. Uzupełniamy paliwo, tankujemy wodę i wizytujemy prysznice. Po dwóch godzinach biegania i przestawiania jachtu żegnamy rozpalone słońcem miasto. Szerokim łukiem mijamy piaszczystą kosę rozdzielającą Kattegat od Skagerraku i odkładamy się na NW. Wiatr nadal słaby ale odchodzi na NE więc nareszcie można rozsądnie żeglować. Wkrótce na horyzoncie pojawiają się skaliste wybrzeża południowej Norwegii i wreszcie wypływamy na Morze Północne..

Blister

Blister, to wielki, brzuchaty żagiel, stawiany na dziobie przy pełnych wiatrach. Nasz Blister jest bajecznie kolorowy i przy słabym wietrze w istotny sposób wspiera naszą podróż. Jest jednak żaglem humorzastym i wymaga ustawicznych zabiegów, aby był łaskaw pracować. Skręcasz nieco na wiatr i wielki żagiel zaczyna niebezpiecznie łopotać ( sternik się skarży że "staje mu w łopot" ) Trochę za daleko odpadasz i opada zasłonięty grotem. Na dodatek okazuje się, że dawno nie używana winda fałowa słabo trzyma i po silniejszym podmuchu wiatru Blister spada do wody z gwizdem rozwijanej stalówki. Na żaglu pojawia się długie pęknięcie, więc trzeba się zabrać za szycie. Cała załoga przez kilka dni na zmianę naszywa pracowicie wielką łatę zanim wreszcie można uznać że nasza ozdoba znów nadaje się do użytku. Dopiero po kilku dniach trafia się okazja by go wypróbować. Wieje trójka z SE więc go stawiamy. Radość jest krótka - podczas kolejnej ulewy ostatecznie pęka na pół. Główna część żagla wali się pod dziób jachtu zaś kilkumetrowa głowa fruwa wesoło przed jachtem jak wielki, kolorowy latawiec. Jeśli zaplącze się o sztagi, to będą wielkie kłopoty ze zdjęciem jego resztek i stawianiem kliwrów. Na szczęście wiatr utrzymuje resztki żagla daleko przed dziobem gdy ostrożnie luzujemy fał. Westchnienie ulgi, gdy wreszcie obie części Blistra są na pokładzie. Niestety - aby go naprawić potrzebna jest prawdziwa pracownia żaglomistrza.

Grzyby na morzu

Morze Północne wita nas prawdziwym wiatrem. Wieje z północy 4 do 50B więc musimy żeglować ostro do wiatru. Rosnące fale wpadają co chwila na pokład, a kuk rozpaczliwie walczy z nagle ożywionymi garami aby przygotować nam obiad. Wiatr tężeje do 70B co zmusza nas do zmiany kliwra i zarefowania grota. Poruszanie się po pokładzie w takich warunkach wymaga nie lada uwagi. Wszyscy chodzą przypięci do rozciągniętych po pokładzie stalowych lin a mimo to często trzeba zrzucić pychę z serca i wędrówkę na dziób odbyć na czworaka. Zza horyzontu wyłaniają się dziwne obiekty. W miarę zbliżania się do nich, coraz bardziej przypominają wielkie grzyby. Jest to zespół platform wiertniczych E.Frigg Gas Field. Centralnie umieszczona platforma ozdobiona jest wieżą wiertniczą. Tuż obok stoi, połączona z pierwszą pomostem, platforma mieszkalna. Na wschód i zachód, oddalone nieco stoją jeszcze dwie platformy, służące do cumowania tankowców. Całą łączkę nadzoruje sporych rozmiarów serwisowy holownik. Powoli znikają za rufą. Wkrótce kończy się Morze Północne a zaczyna prawdziwy Atlantyk. Wiatr na przemian tężeje i słabnie, żagle zmieniamy na mniejsze lub większe a odległość do wielkiej wyspy na północy powoli ale systematycznie maleje.

Koja

Wypadło mi w tym rejsie spać w dziobowej koi na lewej burcie. Sypiałem już na tym jachcie niemal wszędzie, ale dziobowa koja jest swoistym przeżyciem. Już wspięcie się do wysoko umieszczonej koi wymaga pewnej sprawności. Nawiasem mówiąc wyjście z niej na roztańczonym jachcie jest jeszcze trudniejsze - trzeba się bardzo starać, aby przedwcześnie nie wylądować na podłodze kubryku. Właściwym przeżyciem jest jednak sen w tej koi. Gdy jacht idzie bejdewindem prawego halsu, nie śpi się właściwie na koi tylko na ograniczającej ją burcie. Znacznie gorzej jest przy lewym, bo wówczas przed wypadnięciem do kubryku chroni tylko wrzynająca się w plecy sztormdeska. Na dodatek, przy sztormowej pogodzie, dziobowa koja jest wyjątkowo ruchliwa. Cyklicznie powtarzają się najpierw kolejne pchnięcia w górę zakończone kilkumetrowym swobodnym opadaniem. Do tego dochodzą nieregularne ruchy wokół podłużnej osi śpiącego. Wnętrzności wykonują te same ruchy z pewnym opóźnieniem co uświadamia, jak bardzo miękkim tworem jest człowiek, nawet gdy ma się za twardego, oceanicznego żeglarza. Do tego dochodzą efekty akustyczne Jacht płynie 7 - 8 węzłów, więc dominującym dźwiękiem jest szum pędzącej za burtą wody. Szum zmienia ton w zależności od tego, czy jacht wspina się na kolejną falę czy właśnie rozpędza się zjeżdżając z niej. Na to nakłada się delikatny plusk uderzającej o burtę piany. Wreszcie perkusja, czyli uderzenie o pokład wpadających z rozbitej fali bryzgów. Po zejściu z psiej wachty, wszechogarniające ciepło śpiwora pozwala jednak wszystkie te efekty potraktować z dystansem. I tylko tak trudno rozstać się z tą oszalałą koją na następną wachtę.

Islandia

Na ósmy dzień po opuszczeniu Skagen pojawia się dziwny, biały kształt wznoszący się wyraźnie nad horyzontem. Przez lornetkę widać, że biały kształt jest lodowcem spływającym z otaczających go gór. Jesteśmy jeszcze 30 mil od lądu, więc ten brzeg musi być naprawdę wysoki. Obiecujemy sobie, że po minięciu otoczonego złą sławą półwyspu Langanes pomkniemy wzdłuż północnych wybrzeży Islandii półwiatrem. Nic z tego. Mijamy krąg polarny i wiatr zmienia się na zachodni. Do tego dochodzi płynący z zachodu prąd co powoduje, że właściwie nie posuwamy się w tym kierunku. Wybieramy wariant B, czyli wschodnie wybrzeże wyspy. W pewnym momencie zauważamy na wodzie niewielką fontannę. Tryska nieregularnie coraz bliżej jachtu. Wreszcie zupełnie blisko wynurza się pędzący na nas szary grzbiet. Przez chwilę widać go w całej okazałości po czym znika pod jachtem by pojawić się po przeciwnej burcie. Długo jeszcze krąży wokół nas, popisując się na przemian wydmuchiwanymi w powietrze fontannami lub wspaniałym ogonem. Jest to, jak się okazuje dość popularny tutaj, humbak, zwany po polsku długopłetwcem. Jest niewiele krótszy od naszego jachtu. Za kilka dni spotkamy go ponownie gdy będziemy żegnać się z Islandią. Stopniowo rośnie przed nami wysoki brzeg, wyglądający z daleka jak postawiona na sztorc piła, tu i ówdzie upstrzona białymi plamami śniegu. W miarę zbliżania, piła rozpada się na ciąg półwyspów i zatok z których należy wybrać tą właściwą - Seydisfiordur. Jest to głęboki na kilkanaście mil fiord otoczony górami sięgającymi 1300 m, wyrastającymi wprost z morza. Zbocza są zielone, poprzecinane gęsto żlebami utworzonymi przez strumienie z topniejącego w górach śniegu. Na brzegu pojawiają się pojedyncze zabudowania, później ich niewielkie grupki. Wreszcie z za kolejnego zakrętu objawia się nam miasteczko Seydisfiordur rozłożone na końcu fiordu. Miasteczko liczy obecnie zaledwie 780 mieszkańców, ale jest portem do którego dochodzą promy z Europy. Wkrótce po nas pojawiają się inne jachty pod różnymi banderami. Okazuje się, że w sezonie letnim przypływa tu średnio 60 jachtów - nieźle jak na tak daleką północ. Cały następny dzień zajmują nam liczne drobne i grubsze naprawy - zacieranie śladów spotkania z północnym Atlantykiem. Nie wiadomo kiedy należy kończyć pracę, bo latem dzień tutaj trwa bez końca.

Wyspy Owcze

Islandczycy twierdzą, że Wyspy Owcze zostały zasiedlone przez tych Wikingów, którzy z powodu choroby morskiej nie byli w stanie do Islandii dopłynąć. Znaczna część mieszkańców tych wysp żyje jednak z morza, więc musi być w tym twierdzeniu sporo przesady. Właśnie wraca do portu Torshavn piękny, drewniany szkuner. Jego głównym zajęciem jest wożenie turystów wokół wysp. Szybko znajdujemy wspólny język, gdy załoga dowiaduje się, że jesteśmy żeglarzami z Polski. Znają nawet kilka niezbędnych polskich słów, niestety nie nadających się do druku. Na statku znajduje się wyryta w mosiężnej tabliczce inskrypcja, brzmiąca w swobodnym tłumaczeniu tak:

 

Gdyby Bóg chciał, abyśmy budowali łodzie z fiberglasu,

stworzyłby z fiberglasu drzewa.

 

Czujemy się uhonorowani tą inskrypcją, bo przecież Roztocze również jest drewniane. Nad miastem góruje fort pamiętający XVII w, ozdobiony armatami z tamtej epoki, ale również z ostatniej wojny, gdy Torshavn było bazą brytyjskiej marynarki. Stare miasto stanowią drewniane, kolorowe domki przykryte porośniętymi trawą dachami. Wyspy nominalnie należą do Danii, ale starannie podkreślają swoją autonomię, poczynając od własnej bandery. Mają nadzieję, że gdy na szelfie otaczającym wyspy znajdzie się ropa lub gaz, nie będą się musieli dzielić bogactwem z metropolią. Następny dzień wita nas typową dla Faroerów pogodą, nazwaną przez nas słońcem w sprayu, czyli gęstą mgłą. Warto byłoby przypłynąć tu kiedyś specjalnie, by mieć czas na odwiedzenie godnych obejrzenia miejsc. Nieformalnym godłem jest tutaj maskonur - niewielki morski ptak ozdobiony wspaniałym, kolorowym dziobem. Następnego dnia wieczorem żegnamy malownicze wyspy i kierujemy się na południowy wschód. Wiatr tym razem z południa, więc biednemu zawsze w oczy. Na pociechę, odwiedza nas stado białobokich delfinów, które długo figlują wokół jachtu.

Szetlandy

Przed nami, po zawietrznej pojawia się najpierw kopulasta skała - to wyspa Foula. Po niej wyłaniają się kolejne wyspy archipelagu. W środku nocy przepływamy pomiędzy wyspą Fair Isle a przylądkiem Sumburgh Head. Teraz można odpaść i z wiatrem wpłynąć w cieśninę, nad którą leży Lerwick - stolica Szetlandów. Skalne urwiska otaczają cieśninę, jednak w jej głębi wzniesienia łagodnieją i pojawia się kolorowe miasteczko. Tym razem zabudowa przypomina raczej Szkocję - kamienne domy, strome dachy z wysokimi kominami. Okazuje się, że popełniamy nietakt, podnosząc pod salingiem brytyjską banderkę. Szetlandy mają własną, podobnie zresztą jak własną walutę, nominalnie równoważną brytyjskiej, ale w Anglii nie honorowaną. Wieczorem wybieramy się do miejskiego domu kultury, na koncert szetlandzkiej muzyki i tańców. Występują amatorskie zespoły, ale muzyka przypominająca nieco irlandzką czy szkocką jest doprawdy warta usłyszenia. Następny dzień przeszukujemy sklepy muzyczne w poszukiwaniu płyt z taką muzyką. Odwiedzamy również lokalne muzeum pełne związanych z żeglugą i wielorybnictwem pamiątek, w tym autentycznych zdjęć z lat 20-tych, gdy znaczną część portu Lerwick stanowiły naturalne, skalne nadbrzeża., a rybołówstwo opierało się na żaglowych szkunerach. Tu dowiedziałem się wreszcie co robią wywieszeni za burtę faceci o zdrowej, zielonej cerze. Na replice pocztówki z tamtej epoki jest wyraźnie napisane, że szukają węża morskiego. W porcie dają się odczuć pływy - raz można na brzeg zejść wygodnie, za parę godzin trzeba się wspinać po wmurowanej w nadbrzeże drabince. Całą dobę wachta na przemian wybiera i luzuje cumy. W następny, mglisty poranek budzi nas basowa syrena stojącego w cieśninie wielkiego wycieczkowca. Oszklone szalupy zwożą na keję pasażerów, na których czekają już autokary i oczywiście statkowy fotograf. Jakoś nie kusi mnie podróżowanie taką kamienicą. Jeszcze tylko spróbować fish & chips ze świeżego morszczuka i możemy płynąć dalej - pora zakończenia rejsu nieubłaganie się zbliża .

Bergen

Wiatr stopniowo tężeje, a ostatnia prognoza pogody zapowiada nadejście sztormu. Jacht pędzony baksztagowym wiatrem i nadchodzącą od rufy, rosnącą falą uparcie usiłuje zejść z kursu, więc sternik ciężko pracuje kołem, a reszta wachty polewa wodą szturwał, aby nie rozgrzewał się do czerwoności. ( to już licentia poetica ) Do norweskich brzegów dochodzimy przed świtem. Najlepsza pora, bo jeszcze widać wyraźnie światła latarń a już odcinają się kontury wysp i szkierów. Wpływamy za zasłonę wysp i fala natychmiast znika. Teraz jeszcze labirynt cieśnin, wysepek i skał, dwa kolejne mosty i z za zakrętu fiordu pojawia się Bergen. Port zatłoczony jest wielkimi żaglowcami i tłumem jachtów, trafiliśmy bowiem na ostatni dzień wizyty Operation Sail. Motorówka żandarmerii wojskowej wypływa nam na spotkanie i wprowadza w jakiś zakamarek portu, możliwie oddalony od uczestników zlotu. Pod biało-czerwoną są tu Dar Młodzieży, Fryderyk Chopin, Iskra i Pogoria, nie licząc wielu jachtów. Na Chopinie pływa w stałej załodze kilku lubliniaków, więc wkrótce jesteśmy tam gośćmi. Następnego dnia odbywa się pożegnalna defilada, i Roztocze zostaje przez kpt. Baranowskiego zaproszone do asysty. Płyniemy więc krok w krok obok Chopina, powtarzając wiernie jego manewry, salutujemy i odbieramy salut norweskiego niszczyciela, wreszcie żegnamy się z zaprzyjaźnionym żaglowcem by wrócić do opustoszałego nagle portu. Tutaj oddamy jacht następnej załodze i resztę rejsu odbędziemy mikrobusem. To też malownicza wyprawa - 1000 km przez góry Norwegii i Szwecji.

Na początek strony O rejsie Podróż Bryggen Islandia Galeria Mapa witryny